Obiecałem Wam kiedyś opowiedzieć o jednym Tobiaszu. A więc spieszę tę obietnicę wypełnić. Oto bajka…
Dawno temu, w niewielkiej wiosce żył sobie pewien Tobiasz. Rosłe to było chłopisko, ale o sercu gołębim. Nigdy nikogo w potrzebie nie zostawił, chętnie innym pomagał i w każdej chwili gotów był oddać ostatnią kromkę chleba, byle innym los polepszyć. A wiedzieć Wam trzeba, że bieda u Tobiasza częstym była gościem.
Miał jednak ów Tobiasz kłopot nie lada. Od maleńkości bowiem mówił tak szybko, że co usta otworzył, już mu je zamykać przychodziło, bo wszystko, co chciał, już rzekł. Z pewnością domyślacie się, ile miał przez to problemów. Nijak nie mógł dogadać się z nikim, bo też nikt za tym tobiaszowym gadaniem nadążyć nie umiał. Oj, ileż natrudził się biedak, żeby mowę swoją spowolnić. Próbował i tak i owak, nawet kamienie ciężkie sobie do języka przywiązywał, mając nadzieję, że to coś pomoże. Wszelki trud jednak był po nic i przyszło się w końcu Tobiaszowi pogodzić z własnym losem.
Miał też Tobiasz żonę – Matyldę. Zakochała się ona w Tobiaszu jeszcze dziewczęciem będąc i wcale jej ta tobiaszowa przypadłość nie przeszkadzała. Bardziej bowiem niż gadanie ceniła sobie czyny. A widziała, że Tobiasz i dobry jest i pracowity. Pobrali się więc. Wkrótce Matylda powiła Tobiaszowi trójkę dziatek – dwóch chłopców i dziewczynkę, którym było Pietrek, Franek i Marcelinka. Za każdym razem, kiedy nowe rodziło się dziecię, wzbierała w Tobiaszu nadzieja, że może będzie ono mówiło tak szybko, jak on sam i będzie dla ojca kompanem do rozmów. Jednak dzieci mowę po matce odziedziczyły.
- Tobiaszu kochany – mawiała doń żona – nie frasuj się. Wiesz przecie dobrze, że ważniejsze niż piękne gadanie jest to, żeby mieć żonę kochającą i dziatki zdrowe. A ty masz i jedno i drugie.
I wiedział Tobiasz o tym dobrze. Sam znał ludzi, co to mówić pięknie potrafią, ale miłości nigdy nie dane im było doświadczyć. Ale jednak, tak to już z ludźmi jest, że nawet jak mają wszystko co dobre, lubią sobie jeszcze o czymś więcej pomarzyć. Tak też i z Tobiaszem było. Zawsze wieczorami, kiedy Matylda dzieci do snu kołysała, siadał sobie Tobiasz na ławeczce przed domem i co zobaczył spadającą gwiazdę, takie oto życzenie wypowiadał:
- Chciałbym jak wszyscy inni ludzie mówić i z każdym móc się dogadać.
I wiecie co? Niezbadane są wyroki boskie.
Zdarzyło się więc pewnego wieczora, że po niebie akurat leciała kometa, którą Tobiasz wziął za spadającą gwiazdę. Wypowiedział jak zwykle swoje życzenie. A kometa ta, to nie była zwykła jakaś kometa, ale zaczarowana. Potrafiła ona spełniać życzenia i rozumiała mowę wszystkich sworzeń; czy to ludzi, zwierząt czy jeszcze innych istot żyjących we wszechświecie. I nieważne było, czy te stworzenia mówią wolno, czy szybko. Dobiegły więc do uszu komety słowa Tobiasza. Spojrzała w dół i wnet skoczyła ku tobiaszowej chacie. Zląkł się Tobiasz widząc takie jaśniejące cudo przed sobą i pomyślał, że to sam anioł jakiś przed nim stoi. Porwał czapkę z głowy i jął się żegnać, kiedy kometa przemówiła:
- Przede mną Tobiaszu żegnać ci się nie trzeba. Jestem kometą, którą za gwiazdę spadającą wziąłeś.
- O pani miłościwa, wybacz mi, jam chłop prosty i wcalem nie chciał ci w twojej wędrówce po niebie przeszkadzać – zaczął jak zwykle szybko mówić Tobiasz, kłaniając się przed kometą raz za razem.
- Tobiaszu, nic przecież złego nie uczyniłeś – odrzekła kometa.
Tobiasz spojrzał wprost w jej lśniące nieziemsko oczy i wielce się zdumiał:
- Ty, jaśnie pani, rozumiesz, com powiedział?
- Rozumiem każde słóweczko.
Rozwarł Tobiasz oczy jeszcze szerzej.
- Pierwszy raz w życiu ktoś na słowa moje odpowiada.
Kometa popatrzyła na Tobiasza dobrotliwie, po czym powiedziała:
- Słyszałam, jakie życzenie w swoim sercu skrywasz.
Tobiasz wciąż miętosząc czapkę w spracowanych dłoniach, spuścił oczy. A kometa mówiła dalej:
- Widzisz, tak się składa, że raz na tysiąc lat mam moc spełnienia jednego życzenia. A dziś właśnie mija tysięczny dzień, odkąd ostatnie spełniłam marzenie. Widzę, żeś dobry człowiek, chętnie więc prośbę twoją spełnię.
Tobiasz słuchał tego wszystkiego z niedowierzaniem i sam już nie wiedział, czy to prawda, czy też śni może. Uszczypnął się więc w rękę i nawet wiadro zimnej wody na głowę sobie wylał, ale kometa wcale nie zniknęła. Spojrzał więc na nią Tobiasz i rzekł:
- Czy naprawdę, o najjaśniejsza z gwiazd, prośbę moją spełnić zechcesz?
- Tak – odparła spokojnie kometa – ale najpierw ty musiałbyś mi nie lada przysługę wyświadczyć.
- Rzeknij, czego żądasz, a w mig to spełnię.
- Spokojnie Tobiaszu, bo wypełnienie prośby mojej wiele odwagi wymaga. Rozważ więc najpierw spokojnie, czyś gotów podjąć się tego zadania.
Popatrzył Tobiasz uważnie na kometę, zamyślił się chwilę, po czym rzekł:
- Jakież to zadanie, kometo szlachetna?
I jęła kometa opowiadać Tobiaszowi, co następuje:
- Daleko stąd, w jednym z zakamarków wszechświata, jest mała planeta. Podobna do Ziemi, lecz nie całkiem taka sama. Mieszkańcy jej są o tyle niezwykli, że wszyscy mówią tak szybko jak ty, Tobiaszu. Prawie tak szybko, bo coś mi się wydaje, że twoje gadanie nieco szybsze. Nie mieliby oni jednak problemu, żeby pojąć wnet wszystko, co byś do nich powiedział.
Słysząc te słowa uradował się Tobiasz wielce, że dobry Bóg nie zostawił go samego we wszechświecie i stworzył jeszcze innych mu podobnych. A kometa ciągnęła dalej:
- I choć na planecie tej dobre stworzenia mieszkają, zdarzyło się im nieszczęście ogromne.
- Cóż takiego? – krzyknął Tobiasz przejęty losem tych, do których taką sympatię już poczuć zdążył, choć nigdy ich nie widział.
- Przybył razu pewnego do nich smok, którego Ględziołem nazywają. Bardzo się Ględziołowi ta planeta spodobała i postanowił się na niej osiedlić. Nieszczęście całe zaś na tym polega, że smok ten gada tak szybko i tak wiele, że wszystkich na planecie zamęcza. Prosili go więc, błagali, żeby się z planety wyniósł lub chociaż gadać przestał. Ale Ględzioł na to nie przystał. Powiedział jednak, że wtedy tylko sobie pójdzie, gdy ktoś przegadać go zdoła. Jednak chętnych, by zmierzyć się ze smokiem, nie było. Kazał wtedy król tej planety ogłosić, że kto smoka przegada i tym samym lud od niechybnej zguby ocali, otrzyma za żonę jedną z księżniczek i ćwierć królestwa (a ćwierć dlatego, że córek król miał cztery i postanowił, że po jego śmierci, każdej równa część spadku się dostanie). Taka nagroda zachęciła wielu. Stawali więc śmiałkowie przed smokiem, ale żaden pokonać go nie był w stanie. Padali przed bestią z wyczerpania jeden po drugim i naprawdę wiele czasu trzeba było, żeby doszli do siebie po tak strasznym przeżyciu. A wielu do dziś się to nie udało. Tak więc stracili już wszelką nadzieję mieszkańcy planety i wierzą, że zagłada czeka ich nieuchronna, bo gadanie Ględzioła najtwardszych nawet pokonać może.
Tobiasz spojrzał na kometę, bo wydało mu się, że już rozumie, na czym zadanie jego polegać by miało. Czekał jednak, aż kometa skończy.
- Pewnie już Tobiaszu domyślasz się, jaka jest moja prośba. Chciałabym, żebyś spróbował smoka Ględzioła pokonać. Ale zanim decyzję podejmiesz, pamiętaj, że jeśli ze smokiem przegrasz, nie zobaczysz już więcej żony swojej i dziatek maleńkich.
Zadumał się Tobiasz wielce i takie zaczął w swej głowie rozważania: „Miałbym ja swoje dziatki osierocić i żonę kochającą zostawić? Toż to szczęście moje całe, nad życie ich kocham, a i oni mnie miłują jak nikt. Ale z drugiej strony, tam na tej planecie dalekiej takież same żony i dziateczki cierpią, i krzywda wielka im się dzieje i znikąd ratunku im szukać. Toż o takiej krzywdzie wiedzieć i nic z tym nie zrobić nie godzi się nikomu, kto ma serce”. I rozważał tak w głowie swojej i w sercu swoim, jaką podjąć decyzję, aż w końcu tak pomyślał: „Mam ja przecież nad sobą Anioła Stróża takiego, że on nigdy mnie w potrzebie nie zostawi i pieczę nade mną pewno nawet na odległej planecie sprawować będzie. Nic mi się takowo stać nie może”. Uradowany tą myślą rzekł do komety:
- Nikt, kto w potrzebie jest, bez pomocy zostać nie powinien. Z całego serca chętnie pomogę, tylko… - tu się Tobiasz zmartwił wielce – ja, kometo najpiękniejsza, nigdym poza własną wioskę nie wychodził. Jakże mi więc trafić do kraju tak odległego, o jakim pierwszy raz na uszy słyszę?
Kometa odparła:
- Nic się nie martw, Tobiaszu. Jeśli tylko gotowy do drogi będziesz, wezmę Ciebie na swój grzbiet i wnet do celu zaniosę.
- Niech tak będzie, pozwól mi tylko się jeszcze z żoną i dziećmi mymi pożegnać.
- Dobrze, tylko pośpiesz się Tobiaszu, bo czasu wiele nie mamy.
Wskoczył Tobiasz do swojej chaty, uściskał żonę, czule ucałował po kolei śpiące buzie Pietrka, Franka i Marcelinki, i szepnął:
- Kocham was najmocniej na świecie, ale teraz trza mi w daleką drogę ruszać. Wybacz żono, że nic więcej powiedzieć Ci teraz nie zdołam. Czekaj na mnie, bo wrócę na pewno.
I wybiegł z chaty, wlazł na grzbiet komety, która w tej samej chwili wskoczyła na granatowe od nocy niebo i pomknęła przed siebie. Biedna Matylda, choć wybiegła za Tobiaszem, zobaczyła jedynie koniec ogona komety i tak zdziwiona i nic nie rozumiejąca, stała na progu chaty.
A w tym czasie kometa gnała przed siebie do odległego zakątka wszechświata. Tobiasz przyglądał się uważnie wszystkiemu, co mijali po drodze i dziwował się wielce, bo nigdy przedtem takich niezwykłości jego oczy nie oglądały. Widział planety zupełnie przedziwne; jedne były żółte, inne zielono-szare, czerwone i o kolorze dojrzałych śliwek. Jedna nawet była zupełnie błękitna i nawet wszystko, co na niej żyło, tego było koloru. Widział stwory przeróżne. Niektóre były malutkie jak ziemskie myszki i miały na grzbietach dziwaczne sprężynki, których przeznaczenia Tobiasz nie potrafił odgadnąć. Inne znowu przerażały swoją wielkością. Miały po trzy nogi, zabawnie zawinięte uszy i oczy na końcu czułek – bardzo podobne do tych, jakie mają ziemskie ślimaki. Potem mijali planetę przedziwną, bo wszystko na niej działo się odwrotnie niż u nas. Stworzenia tam żyjące chodziły tyłem, mówiły od końca i całe ich życie wyglądało tak, że na samym jego początku byli starzy a potem stopniowo stawali się coraz młodsi i młodsi, aż do zupełnej maleńkości. Ta planeta bardzo się Tobiaszowi podobała, ale niestety nie było czasu na to, żeby zaznajomić się bliżej z panującymi tam obyczajami. Za siódmym zakrętem, jaki wykonała kometa, była planeta, na której mieszkały same tylko rośliny. I jak to na rośliny przystało, całe swe życie spędzały w jednym miejscu. Nigdy więc żadnej z tych roślin nie udało się odkryć, że ich własna planeta jest okrągła. Wszystkie wierzyły, że jest zupełnie płaska. I wtedy Tobiasz pomyślał sobie, że do tej pory jego życie wyglądało podobnie jak życie tych przedziwnych roślin. On, choć w przeciwieństwie do nich miał nogi, nigdy nie wybrał się w żadną dalszą wyprawę. A na pewno na Ziemi jest tyle niezwykłości, że wcale nie trzeba wybierać się w odległe zakątki wszechświata, żeby móc oglądać piękne rzeczy. Planet przedziwnych i stworów rozmaitych widział Tobiasz jeszcze wiele. Nie sposób o nich wszystkich teraz opowiedzieć, bo i nie o tym jest przecież ta bajka.
A więc, kiedy już minęli ostatnią planetę i kometa wykonała ostatni zakręt na gwiaździstej drodze, oczom Tobiasza ukazała się mała planeta. Ta właśnie, o której opowiadała wcześniej kometa. Już z oddali ujrzał Tobiasz coś, jakby miasto, którego uliczkami krzątały się małe postacie. Tak jak ludzie, mieli po dwie ręce i nogi. To jednak, co ich w szczególności odróżniało, to mały ogonek i zabawna trąbka w miejscu, w którym ludzie mają nosy. Kiedy kometa była już całkiem nisko, małe stworzonka zaczęły zadzierać w górę swoje główki i przyglądać się, kogóż to kometa niesie na swoim grzbiecie. A kometa zwolniła swojego biegu i miękko osiadła na obszernym dziedzińcu.
- To dziedziniec pałacu króla Fetryka III – szepnęła do Tobiasza kometa. – Kiedy wejdzie na dziedziniec, podskocz trzy razy i klaśnij w dłonie. Tak w tym kraju wita się monarchę.
Tobiasz zlazł z grzbietu komety i wyczekiwał w napięciu nadejścia władcy. Kiedy jego niska postać ukazała się w pałacowych drzwiach, wykonał, co mu kazano. Tyle tylko, że przez pomyłkę (ze zdenerwowania, bo nigdy wcześniej nie widział na własne oczy żadnego króla) najpierw klasnął a potem podskoczył. Król jednak tak wielce był zmartwiony, że nawet tego nie zauważył.
- Witaj, o szlachetny przybyszu i ty, kometo kochana – rzekł król. – widzę, żeś dotrzymała obietnicy i przywiodłaś kogoś, kto los nasz smutny odmienić może.
- Królu - powiedziała kometa – to jest Tobiasz, który z planety zwanej Ziemią pochodzi.
Król spojrzał swoimi dużymi zielonymi oczami na Tobiasza:
- Miło nam cię widzieć, stworze potężny – powiedział tak, bo z jego perspektywy to Tobiasz był dziwaczny i wielki w porównaniu z niskim wzrostem mieszkańców całej planety. – Przybyłeś na planetę Fetycję zamieszkiwaną przez Fetarian. Nazwa nasza stąd się wzięła, że wszyscy fetować wielce lubimy…a raczej lubiliśmy – dodał smutno. – Odkąd bowiem smoczysko straszliwe planetę naszą nawiedziło, opuściła nas wszelka radość i chęci wszelkie na wyprawianie balów i przyjęć.
Zamilkł w tym momencie Fetryk i smutno zatrąbił swoją trąbką-nosem. Spojrzał po chwili znowu na Tobiasza, a w jego oczach błysnęła iskierka nadziei.
- Kometa opowiedziała ci już zapewne o naszym kłopocie ogromnym – powiedział król. – Myślisz, że mógłbyś nam pomóc, bo widzę, że gadać szybciej niż my wszyscy potrafisz?
Tak był Tobiasz przejęty, że dopiero teraz uświadomił sobie, jak szybko mówił król. Spojrzał więc na Fetryka, wyprężył się jak struna i rzekł:
- Królu wielce szanowny. Kometa mi ze szczegółami opowiedziała o nieszczęściu waszym wielkim. I jakem Tobiasz, takiej niesprawiedliwości znieść nie mogę. Czy mi się smoka Ględzioła przegadać uda, obiecać tego nie mogę, bom słyszał, że to nie lada smoczysko. Obiecam ci jednak, że uczynię wszystko, co w mej mocy, żeby Was od natręta uwolnić.
Posmutniał Fetryk na powrót.
- Wielu już przed tobą było takich, którzy tak jak i ty powiadali. I nie wątpię, że w tobie, tak jak i w twoich poprzednikach serce wielkie, ale czy to wystarczy – nie sądzę. Wróć więc lepiej skąd przybyłeś i oszczędź sobie cierpienia, jakiego możesz doświadczyć ścierając się ze smokiem.
Ścisnęło się serce Tobiasza, bo tak mu się smutno zrobiło, że żadnej król już nadziei w sobie nie ma. A Tobiasz wierzył, że łatwo poddawać się nie można. Rzekł więc do króla:
- Królu, skoro już tu jestem, chciałbym zmierzyć się ze smokiem. Choć przyrzec Ci nie mogę, że smoka pokonam, to wierzę jednak, że uda mi się bestię zwyciężyć.
Uśmiechnął się Fetryk dobrotliwie i powiedział:
- Jeśli taka twoja wola, bronić ci nie będę. Idź więc i pamiętaj, że ja i cały lud mój będziemy sercem z tobą. Ale może – dodał król – zanim ruszysz na spotkanie ze smokiem, odpocząć po podróży ciężkiej zechcesz?
Tobiasz jednak należał do ludzi, którzy przykre obowiązki od razu wypełniać wolą. Rzekł tako do Fetryka:
- Dzięki ci, panie, za troskę, ale wolałbym od razu do Ględzioła się udać i czym prędzej się z bestią rozprawić.
Król skinął przyzwalająco głową i kierunek drogi do smoka Tobiaszowi wskazał. Właściwie zbędne to było, bo Ględzioł tak głośno i nieustannie rozprawiał, że nawet tu, w fetrykowym zamku (choć bardzo daleko stał on od smoczej jamy), było go słychać.
Szedł więc Tobiasz dziarskim krokiem oglądając wszystko, co po drodze mijał. A mijał dziwy prawdziwe. Kwiaty inne zupełnie tu rosły niż na Ziemi. Jakieś takie przedziwnie powyginane i o niespotykanych kolorach były. Jedne z nich - niczym ludzie - oczy miały i usta, które wydawały się do Tobiasza uśmiechać. Inne zaś wyglądały, jak wielkie uszy tygrysa jakiegoś. Te akurat kazał swego czasu zasadzić Fetryk w całym królestwie, żeby nasłuchiwały uważnie, czy do bram pałacowych wróg jakiś nie nadciąga. A jeśli by się zbliżał, miały te kwiaty natężać się mocno i dąć w małe trąbki umieszczone pod listkami, żeby królestwo przed niebezpieczeństwem ostrzec. Dalej zobaczył Tobiasz coś jakby drzewo ogromne. A na każdej jego gałęzi siedziało małe zabawne stworzonko, które nieustannie bańki uszami puszczało. Całkiem jak bańki mydlane. I kiedy już taka bańka od uszu się oderwała, unosiła się w powietrze, aż znienacka podlatywało do niej inne maleńkie stworzonko, które tą bańkę łykało i wnet z maleńkiego zamieniało się w duże całkiem. Potem opadało na ziemię i wolno odchodziło w sobie tylko znanym kierunku.
Cała ścieżka, którą stąpał Tobiasz, też o zdziwienie przyprawiała. Wiła się niesłychanie, serpentyny przedziwne kreśląc. Raz wznosiła się ponad ziemię i Tobiasz miał wrażenie, że po linie cienkiej się w chmurach unosi. To znów gwałtownie opadała w dół i pod ziemię wchodziła. Wtedy zaś Tobiasz, jak w tunelu jakim, po omacku zupełnie iść musiał.
„Dziwne to wszystko” – pomyślał sobie. „Jakaż szkoda, że Matyldy mojej tu nie ma i dziateczek kochanych. Podobałyby im się takie cudeńka.” Oj, zatęsknił Tobiasz za rodziną i serce mu się w piersiach ścisnęło, bo nie wiedział, czy u żony i dziatek krzywda się żadna nie dzieje.
Ale, żeby Was uspokoić, powiem, że wszystko dobrze się u nich działo. Zresztą takie to wszystko było dziwne, że kiedy Tobiaszowi wydawało się, że dzień cały minął, na ziemi raptem minut parę upłynęło. Więc właśnie w tym czasie, kiedy Tobiasz o domu rodzinnym myślał, dzieci jego wciąż spały, a Matylda na progu dalej stojąc, z osłupienia wyjść nie mogła i próbowała zrozumieć, co też właściwie zaszło.
Wróćmy jednak do Tobiasza. Kiedy tak rozmyślał o Matyldzie, padł jego wzrok na inny kwiat przedziwny. Cały jakby z klejnotów cudnych utkany. Tak go ta roślinka oczarowała, że postanowił zabrać ją i żonie swojej podarunek taki sprawić. Ale gdy już chciał kwiatek zerwać, ten zakrzyknął cicho:
- Ktoż to, coż to, klapię, łapię, mnię za szyję?
Odskoczył Tobiasz zaskoczony zupełnie.
- Gadająca roślina!
- Gada, biada, bajki opowiada, a intruza zjada – odpowiedziała roślina.
- Wybacz, kwiatku uroczy – powiedział Tobiasz, kiedy już ze zdziwienia się otrząsnął. – Zupełniem się nie spodziewał, żeś ty…taki niezwykły. Krzywdy żadnej Ci nie wyrządzę.
- Ale zrywać, obrywać, kwiatki, płatki, chętkę mają takie bratki.
- Raz jeszcze o wybaczenie proszę Cię uniżenie – odrzekł Tobiasz i sam się zdziwił, bo przy roślinie i jemu rymować się zaczęło.
To, co rzekł, i samemu kwiatkowi najwyraźniej się spodobało, bo słysząc rym, zatrzepotał swoimi turkusowymi listkami:
- Kto rymuje, ten zyskuje, kwiatek nie kłuje, życzenie spełnione ofiaruje. Jakie życzenie ma to stworzenie?
Tobiasz zrozumiał, że roślinka mówi o nim, więc skłoniwszy się jej nisko (bo wydało mu się, że tak właśnie wypada) odparł:
- Urzekły mnie kwiatku przecudny te błyskotki i koraliki wszelkie, w jakie jesteś wystrojony. Mam ja żonę, którą kocham bardzo i rad bym dać jej choć jedno z takich cudeniek, jakie tu u Ciebie widzę.
Zanim jeszcze Tobiasz skończył mówić (a wiecie, że mówił nader szybko), coś w roślince zafurczało, zagrzmiało, potem jeszcze trąbnęło i ze środka jej największego kwiatowego kielicha posypały się do stóp Tobiasza błyskotki tak cudne i było ich tak wiele, że aż się biedakowi w głowie od tego widoku zakręciło. Zebrał je wszystkie i poupychał w swoich kieszeniach. Potem jeszcze raz się kwiatkowi skłonił i powiedział:
- Dzięki za wszystko niezwykła roślinko. Jeśli pozwolisz, oddalę się teraz, bo trza mi iść do Ględzioła i rozprawić się ze smoczyskiem.
- Ględzioła dookoła nikt nie pokona, sprawa stracona. Idziesz, stworzenie, na pewne stracenie – odrzekła jednym tchem roślinka.
Tobiasz jednak nie przejął się tą czarną wróżbą, bo zdążył już zauważyć, że chyba wszystko, co żyje na tej planecie, straciło wiarę w możliwość pokonania smoka. Skłonił się więc roślince raz jeszcze i ruszył czym prędzej na spotkanie z Ględziołem. Szedł tak jeszcze z pół dnia, a że w dobrym kierunku zmierzał, poznawał po coraz to wyraźniej docierającym do jego uszu smoczym gadaniu. Na koniec wędrówki zostało jeszcze Tobiaszowi wspiąć się na wysoką górę. I kiedy już na nią wlazł ujrzał wielką jamę, a przed nią Ględzioła. Zdziwił się Tobiasz wielce, bo spodziewał się zobaczyć bestię nader odrażającą, a tymczasem Ględzioł nie tylko że straszny nie był, to się wręcz Tobiaszowi sympatyczny wydał. Owszem, duży był, jak na smoka przystało. Cały zielonkawy z ciemnym grzebieniem biegnącym wzdłuż smoczego cielska – od czubka głowy po koniuszek ogona. Łapy zakończone były pazurami, a na szczycie pyska coś jakby róg wystawał. Spojrzał Ględzioł w kierunku Tobiasza i zakrzyknął rozbawiony:
- Co, jeszcze się Fetrykowi nie znudziło śmiałków swoich do mnie wysyłać?
- Ja nie z polecenia króla, lecz z własnej woli do ciebie przybywam – odparł Tobiasz.
Smok zamilkł na chwilę, by uważniej przyjrzeć się gościowi.
- Jak cię zwą? – zapytał po chwili.
- Tobiasz – odrzekł nasz bohater i skłonił się z szacunkiem przed smokiem.
- I cóż cię, Tobiaszu, do mnie sprowadza?
- Ano przybywam, żeby cię smoku szanowny grzecznie prosić, byś zaprzestał nękania tych biednych Fetycjan gadaniem swoim nieustannym i znalazł sobie łaskawie inną planetę do zamieszkania.
Smok popatrzył na Tobiasza i wybuchnął śmiechem:
- Ha, ha, ha!!! A to dobre. No, no. Toś mnie zaskoczył. Jeszcze nikt, kto tu przybył, tak ze mną gadki nie zaczynał. Ale widzę, żeś grzeczny nader i miły, a to rzadko się wśród pogromców smoków zdarza. No cóż. Niestety rozczarować cię muszę, nigdzie się przenosić nie zamierzam, bo tu mi się wyjątkowo podoba.
- Na to, byś tu został, zgodzić się nie mogę, bo twa obecność na planecie źle zakończyć się dla rodu fetyckiego może.
- Tobiaszu, twoja zgoda nic mnie nie obchodzi. Nie zajmuj więc mi czasu, tylko odejdź skąd przyszedłeś. Bo walczyć chyba ze mną nie zamierzasz?
- Jeśli to jedyny sposób, aby cię do odejścia nakłonić, nie mam wyboru.
Pomyślał smok przez chwilę, po czym tak do Tobiasza powiada:
- Niezwykle miły jesteś a i ja mam dziś dobry humor. Pozwolę ci więc odejść. Jeśli masz żonę i dziatki, wracaj do nich i nie każ mi, abym ich sierotami uczynił.
Ale Tobiasz trwał niezmiennie na swoim miejscu. Rzekł wiec smok:
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, że w starciu z tobą litości mieć nie będę. Jako, że gościem jesteś, zacząć ci pozwolę.
Wziął więc Tobiasz oddech potężny i jął w tempie niezwykłym gadać. Jednak co on słów dziesięć z siebie wyrzuci, smok całych pięćdziesiąt. Co Tobiasz sto wypowie, smok już do pięćsetnego dochodzi, jak Tobiasz wytężywszy się mocno tysiąc w ułamku sekundy wyrzekł, Ględzioł do dziesięciotysięcznego wyrazu już doszedł. Widział Ględzioł, jak się Tobiasz trudzi, ale wciąż, bez ustanku przegadać go próbuje. Zmęczył się w końcu Tobiasz i z sił już całkiem opadać zaczął, lecz nie myślcie, że skory był z walki zrezygnować i oddać Ględziołowi zwycięstwo. Popatrzył na smoka i pomyślał sobie: „Oj, niełatwo będzie go pokonać i tylko sposobem wyjść zwycięsko z pojedynku ze smokiem mogę”. Wziął głęboki wdech popatrzał w smocze oczyska i powiedział spokojnie:
- Jużem pojął, czemu cię Ględziołem nazywają. Mówić szybko jak nikt we wszechświecie potrafisz, ale bardziej niż mową, ględzeniem trza by to nazwać. Bom tak Cię słuchał i słuchał szanowny panie smoku, alem żadnego sensu w tem, coś rzekł, nie znalazł. Bez ładu to i składu. A gadać tak od rzeczy toż sztuka żadna.
Spojrzał na Tobiasza smok Ględzioł bacznie. Dotknięty się poczuł tobiaszowymi uwagami, ale jako że był smokiem z zasadami, nie próbował Tobiasza skrzywdzić ani dalej zagadywać, jeno rzekł:
- Coś mi się widzi Tobiaszu, że strach cię oblatuje i że na zwłokę grać próbujesz.
- Smoku szanowny – co jak co, ale strach to uczucie mi obce. Toć przybyłem tu do ciebie nie z musu lecz z woli własnej. A czy byłbym się tu stawił, gdybym strachem miał skórę podszytą?
- Racja – odparł Ględzioł. – Cóż więc proponujesz?
- Takem sobie pomyślał: niech wygra ten z nas, który i szybciej i dłużej gadać będzie, ale z sensem.
Zastanowił się smok, postukał łapami w ziemię, powiercił się wkoło. Dotarło do niego, że mu Tobiasz wyzwanie nie lada stawia, a że ambitne było to smoczysko, postanowiło na tobiaszową propozycję przystać.
- Zaczynaj więc, Tobiaszu – powiedział smok, pewien, że choć to zadanie trudniejsze, bez kłopotu najmniejszego z nim sobie poradzi.
A Tobiasz wziął kilka wdechów głębokich i jął przed smokiem rozprawiać: o życiu swoim na ziemi, o tym, jak żonę swoją Matyldę poznał i jak ją sercem całym pokochał. O tym, jak ona miłości mu nie szczędziła i jak trójkę dziatek przecudnych powiła. Jak dziatki uśmiechami buziek swoich dziecięcych co rano rodziców budzą i o tym, jak każdego dnia na nowo Tobiasz wszystkim w około pomaga i ile mu to radości daje. Kiedy już ostatnie słowo wypowiedział poczuł zmęczenie, lecz i rad był wielce, że mógł przy okazji o dzieciach umiłowanych i żonie pomyśleć. Pokiwał smok z podziwem głową i poczuł się trochę nieswojo. Ale wciąż w umiejętności swoje wierzyć nie przestawał. Wciągnął więc w smocze płuca powietrza tyle, że aż go rozdęło i jął swoją przemowę głosić. Ale co jedno zdanie z sensem skleci, wszystkie następne jakieś już nie takie, aż wreszcie sens cały z nich ulatuje. Nie poddawał się jednak Ględzioł i wciąż na nowo próbował. Ale co nową próbę podjął, wnet się tak samo jak i poprzednie kończyła. Już go zdenerwowanie brać zaczynało. A im więcej się denerwował, tym gorzej gadanie z sensem mu szło. A tak to mniej więcej wyglądało:
- Jestem smokiem Ględziołem i na tą planetę przyfrunąłem, żeby tu sobie posiedzi, biedzi, ale niczego nie zechce zmienić, bo się dobrze podoba, gruba próba, ogonem miele, jeszcze ponoć stroje szyje w zamian za groszku miskę, zje po troszku, ponad mostami, drogami, pojechała zmora mała, stojąc w wodzie wlezie na czworaka i kopułę rozpostrze…- i tak dalej i tak dalej.
Sami widzicie, że ni ładu w tym ni składu. Ale to nic jeszcze. Ględzioł tak się denerwować począł, że wręcz słowa nieistniejące wypowiadać zaczął:
- Mniomać śrężę prweczniom, zbodnią drwaćlę koślą. Podprężywa strombla gldwerdy zbytnie plowdży.
Więcej Wam niestety z tego ględziołowego ględzenia nie powtórzę, bo sami przyznacie, że to trudno przeczytać, a co dopiero zapamiętać. Tak się Ględzioł straszliwie zdenerwował, że już zupełnie nad jęzorem własnym panować przestał. A ten jęzor tak się rozkręcił, że wciąż szybciej i szybciej słowa nowe klecił. Już tchu Ględziołowi brakować zaczęło, ale jęzor ani myślał skończyć swoją robotę. I byłby się pewnie smoczyna udusił z braku powierza, gdyby nie dobre serce Tobiasza. Ten bowiem, widząc, co się dzieje, tak do smoka rzecze (a głośno mówić musiał, żeby jęzor smoczy przekrzyczeć):
- Ględziole, jeśli mi się natychmiast zobowiążesz, że planetę opuścisz i tam sobie pofruniesz, gdzie nikomu gadanie twoje przeszkadzać nie będzie, pomogę ci jęzor powstrzymać i dech złapać znowu będziesz mógł. Tedy, jeśli się zgadzasz, klepnij ogonem swoim trzy razy w ziemię.
Ględzioł, siny już z braku powietrza, sił resztką walnął ogonem trzy razy, aż zagrzmiało na zamku Fetryka (tam wszyscy pomyśleli, że to pewnie niechybny koniec Tobiasza nastąpił). Kiedy smoczy ogon po raz ostatni ziemi dotknął, podbiegł Tobiasz do Ględzioła i swoimi rękami (a krzepę miał w nich nie lada) schwycił gębę jego i zwarł siłą obie szczęki. Miotał się jeszcze jęzor smoczy, ale miejsca tak mało miał w gębie zamkniętej, że w końcu stanął w miejscu zupełnie. Ględzioł wyczerpany niemal zupełnie padł na ziemię. Leżał tak chwilę dłuższą omdlały. Tobiasz nawet go cucić począł, bo się przestraszył, że smok padł nieżywy całkiem. Ale smoki to mają do siebie, że nie tak łatwo z nich duch życia ulatuje. Rozwarł więc po chwili dłuższej Ględzioł oczyska, spojrzał na Tobiasza i rzekł:
- Cóż, wygrałeś, Tobiaszu. A że ja zawsze słowa dotrzymuję, możesz być pewien, jak tylko sił nabiorę, odlecę z Fetycji.
I rzeczywiście, smok uczynił, jak obiecał. Powiem wam jeszcze, że znalazł planetę, której mieszkańcy lubili jak ktoś plecie dużo i bez sensu, więc się niezmiernie ucieszyli, kiedy Ględzioł u nich osiadł na stałe.
Kiedy smok już odleciał, Tobiasz ruszył w drogę powrotną. I wielce się radował, nie tylko tym, że mu się znowu pomóc udało (i to nie jednej jakiejś osobie, lecz tym razem całej planecie) ale jeszcze bardziej tym, że żonkę swoją niedługo w ramiona weźmie i dzieci przytuli. A tak mu strasznie do nich tęskno było. I gdy już do bram pałacowych dochodził zdziwił się wielce, bo cicho tam jakoś było straszliwie. Wszedł na dziedziniec i zobaczył króla i lud jego cały, jak w smutku wielkim pogrążeni trwają.
- Cóżże to się stało, miłościwy królu? – zapytał.
Król podniósł głowę swoją i z zadziwienia oczy przecierał. Podobnie zresztą, jak wszyscy poddani.
- Ty żyjesz, Tobiaszu! – wykrzyknął.
- Ano żyw jestem, nie inaczej. A czemuż to smutek taki oblicza wasze okrywa?
- Tobiaszu kochany – rzucił się Fetryk w ramiona tobiaszowe – myśmy wszyscy myśleli, że smok zagadał ciebie zupełnie, a cisza, która już od czasu jakiegoś panuje, to przejaw tylko tego, że Ględzioł po ciężkim starciu odpoczywa.
- Ględzioł już was męczyć nie będzie – rzekł Tobiasz radośnie.
Jęli Fetycjanie z królem Fetrykiem na czele podskakiwać i w ręce swoje klaskać z radości niewypowiedzianej. Wiwatowali na cześć Tobiasza, obrzucali go bańkami, jakie już wcześniej przy dziwnym drzewie widział (to były wprawdzie trochę inne bańki, które na Fetycji tylko największym bohaterom ofiarowano). I radości tej końca nie było. Potem król Fetryk kazał wprowadzić cztery córy swoje i tak do Tobiasza powiada:
- Zgodnie z królewską obietnicą, daję ci jedną z cór moich za żonę, a wraz z nią ćwierć królestwa.
Zmieszał się Tobiasz, bo przecież miał już żonę, którą ponad życie kochał. Zresztą nawet, gdyby jej nie miał, to raczej uroda fetyckich księżniczek mu nie odpowiadała. Rzekł więc do króla:
- Królu miłościwy. Wielcem rad z twojego dobrodziejstwa i córy twoje bez wątpienia wśród fetyckich panien najpiękniejsze, lecz przyjąć takiej nagrody nie mogę, gdyż mam ja już na mojej planecie żonę i dziatek troje. Jakże miałbym je więc porzucić?
Król głową pokiwał i rzekł:
- Jak więc mogę ci wdzięczność naszą okazać?
- Największą dla mnie nagrodą będzie, jeśli w szczęściu żyć będziecie i czasem tylko o mnie w sercach swoich wspomnicie. Nic mi nie trzeba, bo wszystko, co szczęście daje, ja już mam. Teraz, jeśli pozwolisz, wrócę na swoją planetę, bo już tak mi tęskno do świata mojego.
Uściskał Fetryk Tobiasza serdecznie i obiecał mu, że nowe święto państwowe ustanowi, które będzie co rok obchodzone, na pamiątkę tobiaszowego zwycięstwa. Potem jeszcze raz cały lud wzniósł wiwaty na cześć Tobiasza. A Tobiasz już miał na grzbiet komety wskakiwać, gdy wtem, w kątku, pod murem jednego z fetyckich domów ujrzał małe dzieciątko. Siedziało skulone i popłakiwało cichutko. Podszedł do niego Tobiasz, pogładził po malutkiej główce i spytał:
- Cóż ci, maleństwo, tak smutek buzię zalewa?
A dziecko spojrzało zapłakane na Tobiasza i wyszeptało:
- Mamusia moja chora ciężko. Tak krzyczał i tak gadał bezustannie smok Ględzioł, że się całkiem rozchorowała i żaden lekarz pomóc jej nie umie.
Bardzo to nieszczęście chwyciło za serce Tobiasza. Bo tak bardzo pomóc by chciał, lecz przecież nic a nic się na chorobach ludzkich nie uznawał, a co dopiero mówić o fetyckich. I wtedy naraz przypomniał sobie, że ma przecież u komety jedno życzenie. Rzekł więc do niej:
- Kometo, obiecałaś, że jak prośbę twą wypełnię, moje życzenie spełnić będziesz mogła.
- Tak też się stanie. Musisz tylko jeszcze raz powiedzieć, czego sobie życzysz.
- Chcę, żeby mama tego dziecka zdrowie dobre odzyskała.
Spojrzała kometa na Tobiasza i tak powiada:
- Tobiaszu, pamiętaj, że masz życzenie, ale tylko jedno.
- Wiem, kometo. Ale cóż mowa moja. Toć tyle lat z tym żyję. I żonę mam i dziatek doczekałem i szczęśliwy jestem przecie. Bez mowy normalnej żyć można, ale bez mamusi – trudniej o wiele. Spełnij, proszę, prośbę moją.
I wnet z jej ogona tysiąc gwiazdeczek maleńkich się uniosło i wszystkie wleciały przez uchylone okno do pokoju, w którym leżała chora mama fetyckiego dzieciątka. Otoczyły ją i jakby w ręce jej i nogi i głowę wniknęły. I wnet chora podniosła się z łóżka, zdrowiutka zupełnie.
- Idź do mamusi, ona już jest zdrowa – rzekła kometa do dziecka, które radosne jak nigdy popędziło do swojego domu. A potem kometa zwróciła się do Tobiasza:
- Czas na nas.
Wskoczył Tobiasz na grzbiet komety, a ta, jeszcze szybciej niż poprzednio, pomknęła przez niebo. I ani się Tobiasz spostrzegł, jak byli już z powrotem na Ziemi. Zeskoczył z grzbietu komety na miękką trawę i dopiero teraz poczuł, jaki jest zmęczony.
- Dobry z ciebie człowiek, Tobiaszu – powiedziała kometa. – Czy na pewno nie żałujesz, żeś takie życzenie wypowiedział?
- Nie, kometo kochana. Ale pozwól, że już do domu pobiegnę, bo tak mi tęskno do Matyldy, Pietrka, Fratka i Marcelinki – wydawało się Tobiaszowi, że wieki całe ich nie widział. Nie wiedział, że ten czas na Fetycji tak dziwnie płynie, że tu na Ziemi raptem pół nocy minęło.
Skłonił się komecie i pognał do żony i dzieci. A kometa szepnęła:
- Dobro nie może pozostać bez nagrody – i posłała za Tobiaszem garść iskierek ze swojego ogona. Tobiasz tego jednak nie widział, ani nie czuł, jak gwiazdki wnikają w jego ciało.
I wiecie, co zaszło? Gdy wpadł już do domu i wyściskał swoją, wciąż nic nie rozumiejącą, żonę, rzekł do niej:
- Tęskniłem za tobą i dziatkami naszy…- urwał nagle. Bo oto zorientował się, że coś się zmieniło. Mowa jego, jakby wolniejsza.
- Na miłość boską! – krzyknęła Matylda – Tobiaszu, cóżże się stało? Każdziutkie jedno słowo pojęłam z tego, coś powiedział. Rzeknij coś jeszcze.
- Matyldo, Matyldo! Toć ja gadam normalnie, najnormalniej w świecie.
Tobiasz radości swojej powstrzymywać nie potrafił. Pojął wnet, że to kometa z pewnością sprawiła. Wybiegł więc przed chatę i spojrzał w gwiaździste niebo. Ale jedynie ogon komety dostrzegł w oddali, a po chwili już całkiem jej widać nie było.
- Dziękuję – wyszeptał.
Wszedł na powrót do chaty i właśnie przypomniał sobie o podarku, jaki dla Matyldy z Fetycji przywiózł. Wyjął z kieszeni skarby wszystkie i włożył je w ręce żony. A Matylda z zachwytu się nie posiadała:
- Jakież to cudowności, Tobiaszu! Skądże to?
Ale Tobiasz wiedział, że nawet gdyby Matyldzie opowiedział wszystko, ta by pewnie pomyślała, że zmysły postradał. Rzekł jej tedy, żeby nie pytała a i bać się nie musi, że to ukradzione. Pewnie, że Matylda się tego nie obawiała, bo wiedziała, jak uczciwym człowiekiem był Tobiasz. Nie pytała jednak, jak prosił.
Kiedy tylko mogli, pomoc innym nieśli. I żyli długo i szczęśliwie…